4/ S. R. Rybicki FSC, Bracia Serca Jezusowego - Ku odrodzeniu

„Umierać musi, co ma żyć"
Stanisław Wyspiański


4. KU ODRODZENIU

Autor "Nocy Listopadowej", parafrazując słowa Chrystusa o ziarnie, które musi obumrzeć, aby obficie zaowocować, mówi "Umierać musi, co ma żyć". Zgromadzenie Braci Serca Jezusowego, podobnie jak inne rodziny zakonne, tej prawdy ewangelicznej, paschalnej dramatycznie doświadczyło.

Brat Stanisław Andrzej Kubiak zmarł 9 grudnia 1928 roku, nazajutrz po uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Chorował długo, cierpiał wiele. Ostatnie słowa, jakie zanotował w swoim pamiętniku, umieszczone są pod datą l czerwca 1928 roku. Był to pierwszy piątek miesiąca Serca Jezusowego. "Chory byłem. Udałem się pieszo do kościółka, gdzie było wystawienie Najświętszego Sakramentu, lecz z powrotem ledwie się dostałem do domu. Niech będzie chwała Tobie, Najświętsze Serce Jezusa". Nie wiemy, co przeżywał w ostatnich miesiącach przed śmiercią. Może jeszcze raz rozpamiętywał swoją dramatyczną przygodę założycielską? "Ja byłem szczęśliwy w klasztorze (w Trewirze) - pisał we wspomnieniach - i tylko z większej miłości ku Panu Bogu ten ciężar na siebie wziąłem. Ja tego nie uczyniłem tajemnie. Ksiądz Biskup Korum wiedział o tym. (Mówiłem) tak samo Bratu Rektorowi". " Długo prosiłem przełożonych, lecz daremnie, a wiem, co ks. biskup Korum z Trewiru powiedział: mam jechać, dał błogosławieństwo. Moja myśl była tylko na większą chwałę Bogu i dla rozwinięcia się w Polsce. A że Niemcy Przełożeni innego zapatrywania byli, to trudno".

Dodajmy, że legalnym problemem zajął się ks. Czesław Meyssner, pisząc po niemiecku do Ojca świętego Piusa XI 11 listopada 1921 roku, aby otrzymać dla brata Stanisława Kubiaka zwolnienie od ślubów złożonych w Trewirze, umożliwiając mu nowe zaangażowanie w zgromadzeniu przezniego założonym. Oczekiwany dekret przyszedł z Rzymu 23 lutego 1922 r.

Brak nam wiadomości szczegółowych co do wydarzeń, jakie miały miejsce w dziejach Braci Serca Jezusowego po śmierci ich założyciela do wybuchu drugiej wojny światowej. Mimo kryzysu i niepowodzeń powoli zgromadzenie rozwijało się liczebnie i organizacyjnie, toteż powstało w tym czasie kilka nowych placówek braci z zielonymi pasami. Najważniejszym faktem było przygotowanie nowych Konstytucji. Pracę nad ich zredagowaniem zlecił kardynał Hlond księdzu Chryzostomowi Małysiakowi ze zgromadzenia salwatorianów, który był komisarzem Braci Serca Jezusowego od 26 stycznia 1931 roku. Czy nie jest prawdopodobne, że przy ich opracowywaniu współdziałał - po myśli Prymasa Polski - ks. Antoni Baraniak, jego sekretarz, komisarz braci od roku 1934, a od roku 1935 - również kurator? Te Ustawy wręczył kard. A. Hlond braciom osobiście w sposób uroczysty dnia 2 września 1937 roku. Ustalały one charakterystyczne dla zgromadzenia i jego założyciela nabożeństwa - kult Bożego Serca, Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, św. Józefa, jako opiekuna Kościoła , św. Jana Bosko - patrona życia czynnego, a dla nowicjatu - św. Stanisława Kostki. Wyraźniej został określony specyficzny dla tego zgromadzenia charyzmat i cel apostolski. W ten sposób kard. August Hlond stał się - według sformułowania Prymasa Tysiąclecia - prawnym założycielem Braci Serca Jezusowego. Wydrukowane w Poznaniu Konstytucje przekazał Zgromadzeniu w Puszczykowie kardynał Hlond w asyście Ks. Antoniego Baraniaka, Ks. Ignacego Posadzego, przełożonego Towarzystwa Chrystusowego i jego współzałożyciela oraz w obecności ks. Bolesława Filipiaka, swego kapelana. Kto wtedy mógł przewidzieć, że każdy z tej świty stanie się kiedyś filarem Kościoła, ale też uczestnikiem jego cierpień?

Doprawdy godzien uwagi jest fakt, że ci bracia z zielonymi pasami już od tak dawna ocierają się o wybitne postacie hierarchii kościelnej! Zobowiązujące wyróżnienie. Ze wszystkich darów Augusta Hlonda bracia z Puszczykowa najbardziej cenią to, że im dał za opiekuna i ojca Ks. Antoniego Baraniaka, który stał się ich autentycznym przyjacielem i takim pozostał później jako metropolita poznański. On to właśnie w kwietniu 1937 roku, jako kurator braci, działając w imieniu kard. Hlonda, "wobec krytycznego stanu finansowego Zgromadzenia" pośredniczył do dyrektora poznańskiego Banku Ziemian, by brat Edward Duplicki, przełożony naczelny, mógł podjąć sumę 2.265,45 zł. To była duża pomoc, jednakże kłopoty finansowe trwały nadal, toteż tenże przełożony szukał nieraz różnych sposobów wyjścia z długów, jakie na Zgromadzeniu ciążyły. "Mimo licznych zgłoszeń - czytamy w dokumentach zarządu - o braci celem tworzenia nowych placówek, jesteśmy z przykrością zmuszeni liczbę nowych powołań ograniczać z powodu trudnych warunków materialnych". Brat Edward Duplicki był przełożonym naczelnym aż do wybuchu wojny w roku 1939. Zanim go wybrano na to stanowisko, sprawował przełożeństwo w domu na Ostrowie Tumskim 6. Wyróżniał się uzdolnieniami, uczęszczał na studia muzyczne w poznańskim konserwatorium. Już wtedy bowiem zgromadzenie rozumiało potrzebę zaangażowania swych członków jako organistów.

Bardziej niż funduszów brakowało młodemu zgromadzeniu ludzi z należytym wykształceniem, stosownie do dyskretnych zadań urobionych kulturalnie, by umieli się znaleźć, tak jak to potrafił Stanisław Kubiak, w kontaktach z dygnitarzami kościelnymi; brakowało im zwłaszcza przełożonych z koniecznym autorytetem, braci zdolnych do prowadzenia nowicjatu. Boleśnie przeżywali ci najgorliwsi każde odejście jak dezercję, każde - z konieczności - wydalenie " za brak ducha zakonnego ". Bywały też smutne wypadki katastrofalne. Brat Sylwester Nowak, 20-letni młodzieniec o niezwykłych zaletach ducha i serca, zachorował na gruźlicę i zmarł 1 marca 1938 roku. Przez pewien czas pracował w Kurii Metropolitalnej Poznańskiej. Jego rówieśnik, brat Wilhelm Sapotta (?), zmarł jako kandydat w dniu 6 sierpnia 1939 roku. Powodem śmierci tego zbożnego gorliwca
było zapalenie wyrostka robaczkowego. Zataił ból z obawy, że przez to mógłby być nie dopuszczony do nowicjatu. Zapisano o nim: "Rokował wielkie nadzieje, mając piękne zalety ducha i zdolności do malarstwa". Inny kandydat, po kilku ledwie dniach pobytu w zgromadzeniu, August Aszyk utopił się podczas kąpieli w Warcie.

O żywotności zgromadzenia, mimo pewnych braków organizacyjnych, mimo szwankującej nieco formacji, świadczą urządzane przez braci przedstawienia teatralne. Ż zachowanych notatek wiemy tylko o dwóch imprezach, chociaż na pewno było ich więcej. W kwietniu 1935 roku grali w Puszczykowie misterium "Ukrzyżuj Go". Znamienne, że zysk z tej imprezy oddano na potrzeby drużyny harcerskiej z Puszczykowa. Zapewne harcerze brali udział w przedstawieniu. Dochód z jasełek odegranych w roku 1936/37 przeznaczyli bracia Stowarzyszeniu Pań Miłosierdzia św. Wincentego.

O żywotności młodego zgromadzenia świadczy przede wszystkim zdumiewający fakt, że mimo wszystkich niedomagań i trudności wciąż ono wzrastało. W roku 1939, w przededniu katastrofalnych wydarzeń wojennych, Zgromadzenie, istniejące zaledwie szesnaście lat, liczyło trzydziestu dziewięciu braci, działających w dwunastu instytucjach kościelnych, głównie w Poznaniu, we Lwowie, w Warszawie, w Katowicach, w Puszczykowie k. Poznania. Te dzieła legły w gruzach po straszliwym Wrześniu. Jedynie wspólnoty we Lwowie ocalały do roku 1945 - przy katedrze ormiańskiej i przy kościele św. Elżbiety. Inne zostały rozproszone. Bracia z Puszczykowa i innych wspólnot ruszyli z wielu tysiącami uciekinierów wojennych na wschód, z nadzieją ocalenia za Wisłą, spodziewając się dotrzeć do Lwowa. Bracia podzielili dramatyczny los narodu i Kościoła w Polsce, ze szczególną wściekłością prześladowanego na terenie Wielkopolski. Ci, co się rozproszyli, użyli do syta głodu, poniewierki, przeszli bombardowania i wszelkie biedy. Ci, co pozostali w swoich domach, nie mogli już prowadzić życia zakonnego wspólnotowe, gdyż wszędzie panoszyli się butni hitlerowcy. W Puszczykowie pozostali bracia: Edward Duplicki - przełożony naczelny, Wilhelm Stachoń, mistrz nowicjuszy, których już nie było, kilku zaawansowanych wiekiem: Stanisław Pietrzycki, Antoni Błach, Szczepan Sobierajczyk, Wiktor Beyer, Antoni Pachurka i Piotr Mądry. Wobec zmienionych warunków wojennych brat Edward Duplicki przeniósł się do domu poznańskiego, gdzie mieszkali bracia: Walenty Siwa, Marcin Jankowski, Franciszek Garczyński, Leopold Włudyka i Edmund Kamiński.

Kilku braci nie wytrzymało próby wierności i porzuciło powołanie zakonne - wrócili do życia świeckiego. Do nich należał dotychczasowy generalny przełożony, brat Edward Duplicki, który poprosił arcybiskupa Walentego Dymka o zwolnienie ze ślubów. Otrzymał je. Na jego miejsce wyznaczył metropolita brata Wilhelma Stachonia, niemieckiego pochodzenia, który był mistrzem nowicjatu w latach 1933-1939. Ten " wielkiego ducha" przełożony rozsądnie rządził domem w Puszczykowie w obliczu ciągłego zagrożenia. Zasłużył sobie na szczególną wdzięczność za wyrozumiałość i dobroć okazywaną braciom staruszkom - zasłużonym weteranom. Pewnego dnia władze niemieckie zażądały, by dwaj spośród tych braci, Stanisław Pietrzycki i Szczepan Sobierajczyk oraz dwaj panowie podopieczni z domu starców zgłosili się do urzędu. Groziło im wysłanie do obozu. Stanął w ich obronie. Zostali ocaleni. Zamieszkał z nimi w Wirach, gdzie przetrwali dzięki finansowej pomocy rodziny brata Wilhelma mieszkającej w Szopienicach na Śląsku.

Nie udało się ocalić braci - Marcina Narożnego, Antoniego Błacha i Stanisława Drwęskiego. Zostali internowani w styczniu 1940 roku. Przebywali w klasztorze werbistów w Chludowie, bądź u benedyktynów w Lubiniu. Brata Stanisława Drwęskiego wywieźli Niemcy do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, skąd odesłano jego prochy do Puszczykowa. Brat Stanisław Drwęski urodził się 12 października 1901 roku, pierwsze śluby zakonne złożył - jako jeden z pionierów tego zgromadzenia - 17 kwietnia 1926 roku, w obozie koncentracyjnym w Dachau miał numer obozowy 4045; w Buchenwaldzie przebywał od 16 sierpnia 1940, gdzie zmarł 6 kwietnia 1941 roku.

Brat Stanisław Domagała pracował w domu biskupim w Katowicach, skąd został deportowany, wraz z biskupem Stanisławem Adamskim i Juliuszem Bieńskim oraz urzędnikami tamtejszej kurii biskupiej, 28 lutego 1941 roku. Nie znamy dalszych kolei jego życia. Prawdopodobnie zginął podczas powstania warszawskiego.

Chlubą Zgromadzenia Braci Serca Jezusowego stał się podczas ponurej nocy hitlerowskiego barbarzyństwa wspomniany już brat Józef Zapłata. Urodził się 5 marca 1904 roku. Pierwsze śluby zakonne złożył 8 września 1928 roku. Do wybuchu wojny był zaufanym furtianem domu arcybiskupiego w Poznaniu. Żywił głęboką cześć dla kardynała Augusta Hlonda. Podczas obławy na pałac arcybiskupi został zaaresztowany i osadzony w więzieniu 6 października 1939 roku. Przewieziono go do Dachau 24 maja 1940 roku, później, 2 sierpnia, do Gusen, skąd znów do Dachau w uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP 8 grudnia 1940 roku, gdzie dano mu numer obozowy 22099. Według świadectwa ks. Mariana Balcerka, współwięźnia, brat Józef Zapłata imponował w obozie swoją postawą, a ponadto ofiarował swoje życie Panu Bogu, ażeby kardynał August Hlond mógł bezpiecznie wrócić do Polski.

Jego heroiczny gest został przyjęty. Oto relacja na ten temat ks. Aleksego Wietrzykowskiego, zamieszczona w "Przewodniku Katolickim" (nr 36, z 9 września 1962 roku): "W kwietniu 1946 roku wracałem do kraju po niemal 6-letniej wojennej tułaczce. Kiedy żegnałem się w Paryżu z przyjaciółmi i znajomymi, zwrócił się do mnie jeden z młodszych kapłanów polskich, który zaledwie przed rokiem wyszedł z obozu koncentracyjnego i prosił mnie, abym, przybywszy do kraju, przekazał Księdzu Kardynałowi Mlondowi wieść o Bracie Józefie Zapłacie ze Zgromadzenia Braci Serca Jezusowego, który przed wojną pracował w kancelarii Prymasa Polski w Poznaniu, przed samą zaś wojną był furtianem Domu Prymasowskiego. Brat ten został aresztowany i osadzony w Dachau. Cicho i cierpliwie znosił nieludzkie udręki obozowego życia. Zaprzyjaźniwszy się ze wspomnianym kapłanem, otwierał przed nim częsta swoją duszę. Mówił wiele o minionych latach swego życia, które spędził w Poznaniu, patrząc z bliska na postać Wielkiego Kardynała, uwielbiał go i był mu oddany bez reszty. Wiedział, że od pierwszych niemal dni wojny stał się tułaczem na obczyźnie, a potem został aresztowany i osadzony w więzieniu niemieckim na terenie Francji. Uważnie nasłuchiwał każdej nowej wieści o uwielbianym Kardynale i przeżywał je całą duszą, dzieląc się swoimi obawami i nadziejami z młodym kapłanem. Wyznał mu, że złożył Bogu swoje życie w ofierze, aby Prymas Polski mógł po skończonej zawierusze wojennej powrócić zdrowo i szczęśliwie do wolnej ojczyzny. Rozumiał, jak bardzo będzie on potrzebny Kościołowi. Brata Zapłatę dręczyła cicha obawa, czy Bóg przyjmie jego heroiczną ofiarę. Tak bardzo czuł się małym i niegodnym, aby mógł wpływać na bieg Bożych planów. Ale trwał niezłomnie w swoim postanowieniu i powtarzał często: "Boże, zabierz ranie z tego świata, mnie Twego pokornego sługę, a dozwól, aby Ksiądz Prymas powrócił do Polski". Wokoło śmierć sprzątała żniwo, a jego jakby unikała. Aż wybuchła w Dachau epidemia tyfusu. Obozowi kaci zwrócili się do umęczonych więźniów o podjęcie się dobrowolnej opieki nad chorymi. Każdy wiedział, że groziło to zarażeniem się i śmiercią. Znalazła się grupa ofiarnych dusz, które z narażeniem własnego życia zgodziły się służyć chorym. Wśród nich był również brat Zapłata. Pożegnał się serdecznie z swoim młodym kapłańskim przyjacielem, dając wyraz radosnej nadziei, że może jednak Bóg przyjmie ofiarę jego życia. Z rozjaśnionym obliczem przekroczył drzwi baraku szpitalnego, już z niego nie wyszedł żywy. Zaraził się i umarł.(...).

W niedzielę 5 maja 1946 roku odbywał się w Gnieźnie doroczny odpust św. Wojciecha. Brał w nim udział po sześcioletniej przerwie ks. kardynał Prymas Hlond, powróciwszy szczęśliwie do kraju. Wieczorem, po skończonych uroczystościach odpustowych, opowiedziałem mu przekazane mi szczegóły z obozowego życia i heroicznej śmierci brata Zapłaty. Słuchał uważnie i z widocznym wzruszeniem. A potem łzy zaszkliły się w jego oczach; pochylił głowę i począł się cicho modlić.(...)".

Brat Józef Zapłata zmarł 19 lutego 1945 roku, krótko przed wyzwoleniem obozu. Jego nazwisko figuruje w Katedrze Poznańskiej na tablicy upamiętniającej ofiary tych, którzy ponieśli śmierć, aby wyrosło nowe życie.

Podobnie się stało z pamiętną figurą Bożego Serca. Gdy hitlerowcy zajęli dom braci w Puszczykowie, przeznaczyli posiadłość na obóz dla Żydów, potem Hitlerjugend, wreszcie dla wojska. 31 stycznia 1940 roku kazali zburzyć pomnik Miłości i gruzy zakopać w ziemi. To też był posiew ziarna!

Zaraz po zakończeniu wojny bracia wracali zewsząd do zakonnego gniazda w Puszczykowie. Trzeba je było odbudować z ruin. Główna w tym zasługa brata Antoniego Pachurki. Z listu, jaki on napisał do ks. Antoniego Baraniaka w dniu 20 listopada 1945 roku, dowiadujemy się, że zmartwychwstające zgromadzenie liczyło już szesnastu braci. Panowała bieda, ale nikt nie narzekał. Z nadzieją budowano lepsze jutro ku chwale Bożego Serca w braterskim zjednoczeniu. Przestały istnieć w roku 1945 obie placówki lwowskie, ale wciąż więcej wołano o braci w różnych miastach Polski powojennej. Każdy z braci dźwigał na sobie brzemię przeżyć wojennych. Brat Antoni Pachurka, inicjator odbudowy powojennej, urodzony w roku 1911, był w czasie okupacji więziony przez dwa miesiące w Żabikowie. Brat Edmund Kamiński był przed wojną wzorowym zakonnikiem, dobrym człowiekiem, każdemu chętnym do pomocy, zawsze pogodnym i podziwianym za dobre serce. Do września 1939 roku pracował w kancelarii Prymasa Polski, haftował dla kaplicy, fotografował, organizował imprezy. Podczas wojennej zawieruchy sami Niemcy ostrzegli go, że ma być aresztowany i pomogli mu przedostać się na teren "Generalnej Guberni".Po powrocie do zgromadzenia chciał znów działać. Rozpoczął przygotowanie przedstawienia o minionej katastrofie,ale brakło mu sił. Zachorował i zmarł 29 lipca 1945 roku.

Po wielu fantastycznych przygodach trzech braci powróciło ze Lwowa do Puszczykowa 15 października 1945 roku. Jednym z nich był brat Michał Marciniak, którego kardynał Hlond zamianował przełożonym naczelnym na trzy lata. Ta nominacja, podpisana l grudnia 1945 roku, była przejściowa, na trzy lata, ale też konieczna, gdyż dotychczasowy przełożony, prowizoryczny, brat Marcin Narożny, miał już 74 lata. Nowomianowany superior generalny postanowił restytuować nowicjat, by Zgromadzenie mogło się odmłodzić nowymi powołaniami. W tym celu wystosował pismo do Kardynała Hlonda, proponując na mistrza nowicjatu brata Jana Jachimowskiego. Pozytywną odpowiedź podpisał Metropolita 28 marca 1946 roku. Niestety, już 23 maja nowomianowany wychowawca młodego pokolenia braci składa rezygnację, argumentując: "Z przyczyn ode mnie niezależnych". Na jego miejsce Ksiądz Prymas wyznaczył (l czerwca) brata Antoniego Pachurkę.

W roku 1947 Zgromadzenie liczyło już 21 profesów i 8 nowicjuszy. Kardynał Hlond przed swoim wyjazdem do Warszawy zachęcał odrodzone Zgromadzenie do większej gorliwości ascetycznej i do starań o nowe powołania. Na pożegnanie napisał 25 kwietnia 1946 roku: "Kochani Bracia! Dziękuję Wam za życzenia i modlitwy, a zarazem żegnam się z Wami, polecając Was szczególnej opiece Najsłodszego Serca Jezusowego i Niepokalanej Królowej. Pilnujcie ducha zakonnego, ducha pokory i ofiary. Liczę także na Waszą pomoc także w Warszawie. Z serdecznym błogosławieństwem - + August Kardynał HLOND".

Następcą kardynała Hlonda został na stolicy metropolitalnej w Poznaniu arcybiskup Walenty Dymek, który również rozumiał potrzebę odrodzonego zgromadzenia. Przybył do Puszczykowa 12 maja 1947 roku, interesował się stanem braci i życzył im wciąż pełniejszego rozkwitu. Na jego prośbę brat Wilhelm Stallmach objął w Kurii obowiązki w "kalkulaturze".

Zapotrzebowania były ogromne, ale rąk do pracy o wiele za mało. Radowali się jednak bracia, że po wojennym załamaniu nastąpiło odrodzenie.